bo czasem napisałoby się coś..

2006-07-15

Tani cyrk

Jestem przeciętną obywatelką z przeciętnymi dochodami i nieprzeciętną miłością do piwa i pistacji. Bieżące nadwyżki budżetowe lokuję w tych właśnie nietrwałych a smakowitych dobrach. Ostatnio jednak byłam zmuszona nadwyrężyć nieco kieszeń, zabrałam oba swoje pacholęta i pojechaliśmy nad morze, do Dziwnowa. Oczywiście tam gdzie było TANIO.
Taniość jest pojęciem względnym, wiadomo. Oprócz tego pachnie tandetą, nostalgią, powieścią o wujku – krzepkim chłopie, wychowanym na kiszonych ogórkach i razowcu. I niech mnie – pachnie swobodą :-)

Tyle ku czci taniości.

A teraz o cyrku.

Na rodzinnym wyjeździe COŚ trzeba robić aby nie uświerknąć z nudów. Nieważne, czy jest się na Tahiti i opłukuje stopy ze złotego piasku w błękitnym oceanie czy też tkwi nad szaro-zielonym Bałtykiem i opłukuje nogi z plażowego piachu pod hydrantem w ośrodku. Wszędzie, gdzie pojawia się słowo WYPOCZYNEK, wszędzie, ale to wszędzie – w ślad za nim delikatnym acz uporczywym kroczkiem tupta nuda.

Tak więc, po dziesięciu dniach, w trakcie których poszliśmy już plażą w lewo, zwiedziliśmy plażę w prawo, obeszliśmy cały Dziwnów wzdłuż i wszerz i przemyśliwaliśmy właśnie pomysł trawersacji Bałtyku NA WPROST - przyjechał cyrk. Pierwsze informacje o tej sensacji spłynęły na nas z megafonu o 8 rano: „Cyrk, cyrk przyjechał proszę państwa. Dziś, o 20.00 niepowtarzalny, jedyny spektakl w uroczym parku na skraju miasta...”
Potem zaatakowały nas plakaty (CYRK. CYRK!!). Daliśmy się przekonać.

Przybyliśmy na miejsce na dziesięć minut przed spektaklem. W głębi parku widać było niewielki namiot, taka ARENA w wersji mini, trochę wozów dookoła i oczywiście wejście z kasą i wielkim, zaokrąglonym napisem CYRK, czerwonymi zgłoskami na żółtym tle. Przed tęże kasą stała trzyosobowa rodzina przebierając nogami w rozterce – czy pojawi się ktoś jeszcze i nie będą jedynymi widzami vel królami widowni. Nasze przybycie dodało im odwagi i po chwili nasza maleńka grupka siedziała już w namiocie rozparta na najbliższych areny ławkach.
Niedługo potem do namiotu weszły kolejne osoby a kilka grup kolonijnych utworzyło cały tłum. Orkiestra TuuuuuuuuuSZ! Graj muzyko!
Przyznam, że uwielbiam ten moment, gdy cyrkowy marsz grzmi na potęgę, reflektory wydobywają z purpurowej kurtyny wspaniałe błyski, wyłania się zza niej prześliczna (ona zawsze jest prześliczna) konferansjerka płonąca od dżetów i sztucznych diamentów, marsz ucicha i rozlega się entuzjastyczna zapowiedź o największych gwiazdach, najwspanialszych zwierzętach, najbardziej niebezpiecznych popisach których świadkami będziemy za moment – my wszyscy zgromadzeni tu szczęściarze.. ACH :--)
Przyznam, że nienawidzę klaunów, którzy niechybnie pojawiają się po takiej zapowiedzi by bawić dzieciarnię w czasie, gdy umundurowani inspicjenci (chyba tak się nazywają) rozstawiają na arenie rurki, stelaże i inne niezbędniki.
Są przeraźliwi, żałośni i straszni i doprawdy głęboko rozumiem scenarzystów, którzy umieszczają klaunie atrybuty w swoich horrorach.
No dobra, przyznam, że bywają też zabawni :--)
Klaun imieniem Tuptuś po zwyczajowej gonitwie z gwizdkami, trąbką zapragnął naraz zaprosić do tańca jakąś damę. Nie miał wielkiego wyboru, gdyż większość dam na widowni nie skończyła jeszcze ośmiu lat. Wypatrzył w końcu dorodną blondynę w trzecim rzędzie i posunął ku niej tanecznym krokiem wyciągając zachęcająco rękę. Blondyna wstała, przedstawiła się drżącym głosikiem: „Beatka” i obróciła rewersem do publiki wzbudzając natychmiast ogromny entuzjazm. Pani Beatka nie powinna była wbijać się w dżinsowe szorty kończące się w połowie opalonych pośladków. Zdecydowanie nie powinna :-)
Radości z występu Pani Beatki wystarczyło na trzy kolejne „prawdziwe” numery. Krótko – gimnazjalistki z czwórką w wuefu dysponują podobnymi umiejętnościami co artyści spowici w lśniące i iskrzące tkaniny. Nie próbują tylko ich sprzedawać. I słusznie.
Personel cyrku był wielofunkcyjny. Gdy mężczyzna na scenie zaczął żonglować piłeczkami (trzema, cóż za wyczyn) zza pleców dobiegł mnie głosik: „to pan od popcornu”. Śliczna konferansjerka okazała się być kolejno gimnastyczką na rurze (lewa noga do góry prawa ręka w bok) , żonglerką (trzy hulahupy naraz) i treserką pudelków (biegały dookoła sceny, jeden nawet skakał). Spec od oświetlenia Norbert był treserem kopytnych (kozy biegały dookoła areny, żadna nie skakała). Jedynie pani huśtająca się 1,5 metra nad sceną (z ubezpieczeniem w postaci linki, prawa noga w bok, lewa ręka do góry) okazała się specjalistką i nie rozmieniała talentu na drobne.

Zagrzmiał kolejny huczny cyrkowy marsz, orkiestra tusz, ogłoszono przerwę. Po kwadransie ją odwołano, więc tłumek wtoczył się na powrót do namiotu i pośpiesznie zajął miejsca w oczekiwaniu na kolejne atrakcje, oczywiście.
Orkiestra rżnęła żwawo, kurtyna migotała, reflektor oświetlał samotną postać inspicjenta zamiatającego arenę.
Po kilku minutach inspicjent przeniósł się ze szczotką na lewą stronę areny i nadal wymachiwał nią energicznie.
Zza pleców dobiegł mnie głos dorastającej kolonistki: „Nawet nie jest przystojny”. Potem zadzwonił telefon. I dobrze, bo ataku spazmatycznego śmiechu dostałam dopiero na zewnątrz.

Pani Beatka i numer ze szczotką. Kocham cyrk :-))))