bo czasem napisałoby się coś..

2011-09-17

Pizzeria, nadmiary, codzienność

W naszej ulubionej pizzerii Mafii na rynku Pogodno zainstalowano ruszt do szaszłyków. Właściciel stara się jak może aby zwiększyć ilość klientów, rozumiem go. Ale w tym miłym, ciepłym wnętrzu zupełnie nie pasuje smród grilla. Pizza, kawa, nieliczne szklanki piwa - tak, ale nie szaszłyk. Powiedzieliśmy dzień dobry i za chwilę do widzenia. Kebab z frytkami w piwniczce nieopodal był nadspodziewanie smaczny. Atmosfera fajna, tym bardziej, że lokal posiada malutki ogródek.
Po ogródku śmigała mysz, rdzawa i wąsata. Młodzież niespokojnie skojarzyła obecność gryzonia z bliskością lokalu, ale przecież mysz to nie karaluch.

Umówiłam się z moim antykwariuszem-szewcem, że mogę przekazać mu (za darmo rzecz jasna) zbywające książki. Zaczęłam dziś przegląd i dupa. Za nic nie mogłam rozstać się choć z jedną. Młodzieżowych - nostalgiczny żal, kryminały - przecież za 3 lata i tak zapomnę treści więc będą jak nowe, biografie - szkoda, choćby najnudniejszych. Innych w ogóle nie brałam pod uwagę.
Może kilka beznadziejnych fantasy, np 'Królowa Zimy'..?
Tak więc nadal mam półki pękające od upchanych tomiszcz.

Niejako zastępczo zrobiłam czystkę w biurowej szafie. Dwie torby ze starymi reklamówkami programów mojej firmy, kilka innych z kablami, kserokopiami dokumentów z 1998, bezcennymi płytami zawierającymi jakże aktualne backupy z 2002 firm, których połowa już nie istnieje. Po szafie hulają teraz przeciągi a fengszuj się cieszy.

Za oknem od tygodnia świetna muzyka z PKO Open na pobliskich kortach. Z przyjemnością kupiłabym płytę z nagraniami, nawet jazz jest w tym miłym, ludzkim odcieniu nadającym się do słuchania. Ale większość to blues i folk, serce się raduje a noga tupie pod biurkiem.



2010-06-19

Wakacje, znów będą wakacje!

I nigdzie nie jedziemy, co napawa mnie zachwytem i przyprawia zarazem o wyrzut sumienia. Bo jak to? 2 tygodnie urlopu i nigdzie się nie ruszamy? Młodziezy to specjalnie nie cieszy, choć obiecuję solidne zwiedzanie Szczecina i okolic. Bo tak po prawdzie wcale ich nie znamy i jest mnóstwo zakamarków do obejrzenia.
Zachwyt bierze się stąd, że będziemy spali we własnych łóżkach, myli się w znajomej łazience i nie będę musiała robić śniadań i kolacji na chybotliwym stoliku ani kroić pomidora na plastikowej tacce. Że nie trzeba będzie pakować się i przemieszczać ileś kilometrów po to, by już trzeciego dznia zatęsknić za domem. Ani więdnąć w domku / pokoju patrząc na lejący za oknem deszcz.
Zamiast tych wszystkich atrakcji będzie błoga laba i dom jako baza wypadowa, ha!
I tak naprawdę to bardzo tęsknię za stanem, kiedy nic nie muszę. Gdyby była w pobliżu jakaś grusza, to położyłabym się pod nią natychmiast :-)

2008-09-26

15 lat później

Tak mogłabym napisać.

2007-10-23

Poznań

Geometryczne bryły ustawione z ciężkich sześcianów piaskowca. Mosty i trawniki jak ukraińskie stepy. Jałowe i beznadziejnie wielkie. Poprzez znajomą mi historię Poznań równa się praktyczna niezłomność. Żyje.

2006-10-30

Wrocławskie hotele

Poznałam trzy. Z pierwszym spotkałam się w okolicznościach mrożących krew w żyłach. Było to w pięknym miesiącu lipcu, gdy wszystko co kwitło, więdło lub trwało, dodatkowo spływało potem. Przybyłam właśnie z Warszawy, był ranek, na dworcu nie było prysznica. W perspektywie miałam 3 godziny spędzone w dworcowym KFC a potem olśniewające wrażenie, jakie niewątpliwie zrobię podczas pierwszej wizyty u wrocławskiego klienta. Byłam spocona, brudna i wściekła jak osa. Zebrałam jakże liczne tobołki plus laptopa, co jak kamień u szyi.., kamień za 5000, psiakrew. I pojechałam taksówką do Campanile, gdzie wprawdzie miałam się zameldować dopiero wieczorem, ale sytuacja - każdy przyzna - była krytyczna.
W holu powitał mnie chłód i recepcjonistki w długich rękawach. Natchnęło mnie to otuchą i energią. Byłam zdecydowana nie dac się stąd wyrzucić. Na szczęście recepcjonistki to też ludzie. Wpuściły mnie. Dostałam do ręki kartę magnetyczną, porwałam tobołki i bezszemerową windą wjechałam na drugie piętro. U wrót raju (czyli pokoju) przeżyłam chwilę niepokoju czy uda mi się z tą kartą.Udało, ha!.Po wejściu pizgnęłam buty w kąt i rozejrzałam się. Było 20 stopni i rozlegał się luby szmer klimatyzacji. Dopadłam łazienki. Światło nie działało. Gwałtowna potrzeba prysznica wyzwoliła we mnie pokłady przedsiębiorczości. Po naciśnięciu wszystkich możliwych przycisków (włączył tylko się promiennik ciepła, baardzo śmieszne, haha) przyjrzałam się zachłannie tablicy rozdzielczej. Miała milion guziczków. Przesunęłam kilka na próbę. Nic, dalej ciemno. Trudno, wzięłam nastrojowy prysznic i poszłam spać.Wieczorem, przez telefon, bo nie ośmieliłam się zadawać TAKICH pytań twarzą w twarz, dowiedziałam się, że tę nieszczęsną kartę trzeba wsunąć do kieszonki na ścianie przy drzwiach. Jak za dotknięciem różdzki łazienka rozbłysła światłem, czajnik zaszumiał a przy wytwornym łożu włączyła się przytulna lampka.Życie jest piękne, pomyślałam. I jeszcze to, że luksus to przyjemna rzecz i nie będę się upierała przy noclegach w PTTK.

kawałek 2

Wrocław. Tkwię obok pani L. która nieporadnie rusza myszą ani rusz nie mogąc trafić na właściwe pole. Wokół nas bąbel ciszy, napięcie rośnie: trafi, nie trafi? Ha, uwielbiam te pierwsze chwile z programem usera, który dotąd pisał tylko na maszynie do pisania.
Pani L. musi na chwilę odejść. Do kompa zasiada pani M. Rusza myszką błyskawicznie zataczając kręgi po ekranie. Podskakuję nerwowo, bo obok ikonki save jest ikonka delete, która przyciąga panią M. z siłą wodospadu. Uff.. Teraz trzeba założyć nowego dostawcę. Dochodzimy do zakładki z numerem rachunku bankowego. Pani M. z niezmąconym spokojem przysuwa bliżej fakturę i.. wbija kilkadziesiąt wpisanych jednym ciągiem cyferek do pola w ciągu sekundy.
- ja p%$*^*ę! wyrażam elegancko swój podziw.
Śmiech.

kawałek 1

Ulubiona moja firma i ulubiona pani H. Biedzę się właśnie nad programem, w mózgu mętlik, co zrobić najpierw, co potem. Nadchodzi pan M. i zaczyna:
- bo ten raport zagregowany.. wie pani. Chciałbym, aby zbierał trzy pierwsze pozycje, a potem trzy następne.
Wrogość tężeje na mej twarzy. Dopiero co zrobiłam ten p#$% raport i ustaliliśmy, że zbiera pozycje od 2 do n w pierwszej. Nienawidzę robienia raportów. Nienawidzę w tym momencie pana M. Mamroczę:
- pomyślę o tym jutro
- pani jest jak Scarlett o'Hara - dopowiada pani H.
Parskam śmiechem.

2006-07-15

Tani cyrk

Jestem przeciętną obywatelką z przeciętnymi dochodami i nieprzeciętną miłością do piwa i pistacji. Bieżące nadwyżki budżetowe lokuję w tych właśnie nietrwałych a smakowitych dobrach. Ostatnio jednak byłam zmuszona nadwyrężyć nieco kieszeń, zabrałam oba swoje pacholęta i pojechaliśmy nad morze, do Dziwnowa. Oczywiście tam gdzie było TANIO.
Taniość jest pojęciem względnym, wiadomo. Oprócz tego pachnie tandetą, nostalgią, powieścią o wujku – krzepkim chłopie, wychowanym na kiszonych ogórkach i razowcu. I niech mnie – pachnie swobodą :-)

Tyle ku czci taniości.

A teraz o cyrku.

Na rodzinnym wyjeździe COŚ trzeba robić aby nie uświerknąć z nudów. Nieważne, czy jest się na Tahiti i opłukuje stopy ze złotego piasku w błękitnym oceanie czy też tkwi nad szaro-zielonym Bałtykiem i opłukuje nogi z plażowego piachu pod hydrantem w ośrodku. Wszędzie, gdzie pojawia się słowo WYPOCZYNEK, wszędzie, ale to wszędzie – w ślad za nim delikatnym acz uporczywym kroczkiem tupta nuda.

Tak więc, po dziesięciu dniach, w trakcie których poszliśmy już plażą w lewo, zwiedziliśmy plażę w prawo, obeszliśmy cały Dziwnów wzdłuż i wszerz i przemyśliwaliśmy właśnie pomysł trawersacji Bałtyku NA WPROST - przyjechał cyrk. Pierwsze informacje o tej sensacji spłynęły na nas z megafonu o 8 rano: „Cyrk, cyrk przyjechał proszę państwa. Dziś, o 20.00 niepowtarzalny, jedyny spektakl w uroczym parku na skraju miasta...”
Potem zaatakowały nas plakaty (CYRK. CYRK!!). Daliśmy się przekonać.

Przybyliśmy na miejsce na dziesięć minut przed spektaklem. W głębi parku widać było niewielki namiot, taka ARENA w wersji mini, trochę wozów dookoła i oczywiście wejście z kasą i wielkim, zaokrąglonym napisem CYRK, czerwonymi zgłoskami na żółtym tle. Przed tęże kasą stała trzyosobowa rodzina przebierając nogami w rozterce – czy pojawi się ktoś jeszcze i nie będą jedynymi widzami vel królami widowni. Nasze przybycie dodało im odwagi i po chwili nasza maleńka grupka siedziała już w namiocie rozparta na najbliższych areny ławkach.
Niedługo potem do namiotu weszły kolejne osoby a kilka grup kolonijnych utworzyło cały tłum. Orkiestra TuuuuuuuuuSZ! Graj muzyko!
Przyznam, że uwielbiam ten moment, gdy cyrkowy marsz grzmi na potęgę, reflektory wydobywają z purpurowej kurtyny wspaniałe błyski, wyłania się zza niej prześliczna (ona zawsze jest prześliczna) konferansjerka płonąca od dżetów i sztucznych diamentów, marsz ucicha i rozlega się entuzjastyczna zapowiedź o największych gwiazdach, najwspanialszych zwierzętach, najbardziej niebezpiecznych popisach których świadkami będziemy za moment – my wszyscy zgromadzeni tu szczęściarze.. ACH :--)
Przyznam, że nienawidzę klaunów, którzy niechybnie pojawiają się po takiej zapowiedzi by bawić dzieciarnię w czasie, gdy umundurowani inspicjenci (chyba tak się nazywają) rozstawiają na arenie rurki, stelaże i inne niezbędniki.
Są przeraźliwi, żałośni i straszni i doprawdy głęboko rozumiem scenarzystów, którzy umieszczają klaunie atrybuty w swoich horrorach.
No dobra, przyznam, że bywają też zabawni :--)
Klaun imieniem Tuptuś po zwyczajowej gonitwie z gwizdkami, trąbką zapragnął naraz zaprosić do tańca jakąś damę. Nie miał wielkiego wyboru, gdyż większość dam na widowni nie skończyła jeszcze ośmiu lat. Wypatrzył w końcu dorodną blondynę w trzecim rzędzie i posunął ku niej tanecznym krokiem wyciągając zachęcająco rękę. Blondyna wstała, przedstawiła się drżącym głosikiem: „Beatka” i obróciła rewersem do publiki wzbudzając natychmiast ogromny entuzjazm. Pani Beatka nie powinna była wbijać się w dżinsowe szorty kończące się w połowie opalonych pośladków. Zdecydowanie nie powinna :-)
Radości z występu Pani Beatki wystarczyło na trzy kolejne „prawdziwe” numery. Krótko – gimnazjalistki z czwórką w wuefu dysponują podobnymi umiejętnościami co artyści spowici w lśniące i iskrzące tkaniny. Nie próbują tylko ich sprzedawać. I słusznie.
Personel cyrku był wielofunkcyjny. Gdy mężczyzna na scenie zaczął żonglować piłeczkami (trzema, cóż za wyczyn) zza pleców dobiegł mnie głosik: „to pan od popcornu”. Śliczna konferansjerka okazała się być kolejno gimnastyczką na rurze (lewa noga do góry prawa ręka w bok) , żonglerką (trzy hulahupy naraz) i treserką pudelków (biegały dookoła sceny, jeden nawet skakał). Spec od oświetlenia Norbert był treserem kopytnych (kozy biegały dookoła areny, żadna nie skakała). Jedynie pani huśtająca się 1,5 metra nad sceną (z ubezpieczeniem w postaci linki, prawa noga w bok, lewa ręka do góry) okazała się specjalistką i nie rozmieniała talentu na drobne.

Zagrzmiał kolejny huczny cyrkowy marsz, orkiestra tusz, ogłoszono przerwę. Po kwadransie ją odwołano, więc tłumek wtoczył się na powrót do namiotu i pośpiesznie zajął miejsca w oczekiwaniu na kolejne atrakcje, oczywiście.
Orkiestra rżnęła żwawo, kurtyna migotała, reflektor oświetlał samotną postać inspicjenta zamiatającego arenę.
Po kilku minutach inspicjent przeniósł się ze szczotką na lewą stronę areny i nadal wymachiwał nią energicznie.
Zza pleców dobiegł mnie głos dorastającej kolonistki: „Nawet nie jest przystojny”. Potem zadzwonił telefon. I dobrze, bo ataku spazmatycznego śmiechu dostałam dopiero na zewnątrz.

Pani Beatka i numer ze szczotką. Kocham cyrk :-))))

2006-05-17

seria z Sherlockiem

połówka maja wybiła i przebrzmiała. dawno nic nie napisałam. pomyślałam, że cóż szkodzi, że teraz o Holmesie ;-) otóż oglądam kolejne filmy okiem najzupełniej świeżym. poza filmikami z netu nie mam kontaktu z którąś tam muzą, wcale. i zamyśliłam się wczoraj nad odcinkiem, gdzie na pierwszym planie, prócz bujnej osobowości Sherlocka oczywiście ("świeże powietrze mnie zabija"), pojawia się para młodych ludzi. on 21, ona 19. on ma wąsiki i czarną kamizelkę i chadza na polowania z dwururką. ona w typie Audrey Hepburn, w białej niepokalanej sukni, przemyka rączo po trawnikach między ostrzyżonymi w szpic krzewami wykwitnej posiadłości. oczywiście się kochają, ale ja nie o tym. mianowicie niesamowicie mi się podoba tamta epoka przedstawiona okiem reżysera, który także był nią zauroczony, inaczej nie nakręciłby takiej serii. kiedyś film kostiumowy kojarzył mi się z potwornym zakalcem, a gdy dodatkowo był musicalem to już całkowite horrendum. w Holmsach dobieram to jakoś inaczej, bez oporów włączam się w przedstawiany świat i szkoda mi tylko trochę, że to se ne vrati ;-) I do tego fantastyczne smaczki, takie jak uwaga Holmesa rzucona znad pierwszej strony gazety: "na xxxstreet był dziś straszny wypadek, zderzyły się dwie dorożki, dwóch ludzi rannych, konia trzeba było dobić"