2006-04-03

tanie hotele

Stary kawałek, ze stycznia 2005, ale chcę go zachować.

Na czym jak na czym, ale na hotelach w cenie 70 zł/doba znam się nieźle. Hotelowa melancholia takiego pomieszkania jest niezrównana, gdy nie wyjeżdżam przez dłuższy czas czegoś mi brakuje. Np:

WAŁCZ, hotel pielęgniarek:bufet, spalony na śmierć szaszłyk plus surówka ze stuletniej kapusty plus herbata z tłustymi oczkami plus piwo (żeby zmóc tę herbatę)pokój, wąski jak trumna ale za to z telewizorem. Nigdy i nigdzie nie obejrzałabym Conana Barbarzyńcy, a tam? Proszę, obejrzałam i nawet wzruszyłam się przy kilku scenach.2-ga w nocy. Życie nocne (w hotelu mieszkają również żołnierze). „Kaaaśkaaa! Wpuść mnie, naprawdę, no mówię, WPUŚĆ MNIE!!!”.

WARSZAWA, stancja w podwarszawskiej działkowej dzielnicy:wzruszam się nawet oglądając 07 zgłoś się i (o horrendum!) Życie na gorąco. hmm..Rano, za oknem wiewórka na drzewie i biały kot gospodarzy wędrujący po trawniku. I rosa.

BEŁCHATÓW, hotel dla sportowców:sportowcem nie jestem, ale tam najtaniej, czego nie rozumiem, bo w Bełchatowie naprawdę NIE MA NIC co by usprawiedliwiało wygórowane ceny innych przybytków. W Bełchatowie jest zatrzęsienie aptek, prywatnych gabinetów lekarskich i domów pogrzebowych. Poza tym jedna sensowna pizzeria i atmosfera lekko osowiała.ale hotel OK. Za 50zł dostaje się pokój wyposażony w sprzęt z lat 70. Radio Unitra, telewizor nieco młodszy, łazienka z plastikową biało-różową matą na podłodze i wykładzina pokojowa w intensywnie czerwone róże na żółtym tle.Ma to swój urok, choć kolega o dekadę młodszy długo nie mógł się otrząsnąć. No, ale on dziwny jest, pije wyłacznie soki owocowe i czyta wyłącznie literaturę fachową. Nie zna się.

SŁUPSK, hotel PTTKPierwsza doba. Zimno. Listopad, ale w pokoju widac wyraźnie parę wydychanego powietrza. Mam za to tylko dla siebie ogromny taras z romantycznym widokiem na rzekę. Co prawda w listopadzie sceneria przypomina bardziej „Zagładę domu Usherów” albo inny horror.Kolejna doba. Pani na recepcji, w leciech ale za to ze szkarłatną szminką na ustach. „Po co ci dodatkowa kołdra? Paaani kochana!” Ale w końcu dostaję wilgotną płachtę, która dodana do już posiadanej pozwala zasnąć BEZ KURTKI ;–)W podziemiach słupskiego przybytku super-knajpka z niezrównanymi plackami po węgiersku. Po trzeciej bytności nikt o nic nie pyta. Placki lądują na stole a odliczona kwota w kieszeni. Ci sami co zwykle menele piją piwo przy bufecie. Witają się grzecznym „dzień dobry”.

KONIN, były hotel robotniczy. Ostatni raz byłam w październiku, ale wystarczy, że wymieniłam nazwisko i „dawno pani u nas nie było”. I mam swój apartament, jedyny, gdzie wyłapałam bezprzewodowy internet. Plus nieśmiertelną wykładzinę w wielkie kwiaty, radio większe niż chlebak i łazienkę z wanną NA NÓŻKACH, serio ;-) Za oknami na ulicy wyje straż pożarna na przemian z pogotowiem, bo to przelotówka. A ja włączę laptop i wsunę którąś z płyt z Przystankiem Alaska. Nieważne którą. I tak będzie dobrze.

Kocham hotele, razem z mydełkami a’la kosteczki trotylu, razem z wykładzinami, anonimowością, smętkiem i pustką. Z obrazkami - Wyspiański „portret dziewczynki”, okręt na morzu, okolicznościowy widoczek, drzewo we mgle; z łózkiem prostym, pogiętym w paragraf, przypadkowym tapczanem z odzysku; z tym poczuciem, że choć tylu ludzi tu mieszkało, to nadal jest to miejsce przechodnie. Jak przystanek autobusowy, dworzec lub kobieta lekkich obyczajów.
A w środku pasażer, czyli ja.

Tak, przeważnie jest ciemno i pada deszcz. Brak tylko skrzypiącej windy i Rutgera Hauera z gołębiem przy nagiej piersi.
I jutro nach Konin. Może tym razem? ;–)